Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Pięć lat temu Tomasz Mackiewicz zdobył szczyt Nanga Parbat. Na ukochanej górze w Himalajach został już na zawsze...

Zbigniew Rybczyński
Zbigniew Rybczyński
Facebook/Tomek Czapkins Mackiewicz
Pięć lat temu Tomasz Mackiewicz stanął na wierzchołku góry Nanga Parbat, jednego z najwyższych szczytów globu. Nie było mu jednak dane zejść z ukochanej przez siebie góry. Cala Polska żyła dramatem himalaisty pochodzącego z Działoszyna w woj. łódzkim. - To nie jest tylko kawałek skały, w pewnym momencie ona staje się elementem twojej własnej osobowości – mawiał Mackiewicz.

30 stycznia 2018 r. - taką datę wpisali Pakistańczycy w akcie zgonu Tomasza Mackiewicza. Jest ona jednak umowna, bo nie sposób określić, kiedy pochodzący z Działoszyna wspinacz odszedł z tego świata.

- Tomek mawiał, że lepiej żyć dzień jak lew, niż sto dni jak mucha. To takie jego motto życiowe. To człowiek z wielką pasją, która wiodła go w odległe miejsca i tylko jemu znane stany świadomości. Przy tym kochany syn i wspaniały ojciec – mówił „Dziennikowi Łódzkiemu” Witold Mackiewicz, ojciec himalaisty.

W ciągu 15 lat Tomasz Mackiewicz z heroinisty stał się jednym z czołowych polskich wspinaczy. Działał w Himalajach bez wielkich funduszy i sponsorów. Wielu patrzyło na jego poczynania z niedowierzaniem. Był bardzo zdeterminowany, by zdobyć zimą szczyt Nanga Parbat (8126 metrów n.p.m.). Udało mu się to za siódmym razem, ale góra nie pozwoliła mu zejść. Tomek został na wysokości ponad 7 tys. metrów.

- Gdyby nie Nanga, to może stałbym się jakimś pospolitym żulem - mówił himalaista z Działoszyna w jednym z wywiadów. - To nie jest tylko kawałek skały, w pewnym momencie ona staje się elementem twojej własnej osobowości. Daje ci moc, ratuje cię, ale też błyskawicznie potrafi zabrać energię. Dziwnie to zabrzmi, ale traktuję ją jak nauczycielkę.

Ucieczka ze szczytu

Tej zimy Tomasz Mackiewicz podjął próbę wejścia na Nanga Parbat po raz siódmy, a jego partnerka - Francuzka Elisabeth Revol - po raz czwarty. Wyruszyli bez żadnego wsparcia ze strony tragarzy. Działali w stylu alpejskim, sportowym, nie mając tlenu w butlach. U stóp wierzchołka Nangi oboje znaleźli się 25 stycznia 2018 roku o godz. 17.15. Mimo wahań postanowili kontynuować podejście wiedzeni ogromną chęcią zdobycia szczytu. Po 45 minutach byli już na nim. I natychmiast zaczęli schodzić.

- Tomek powiedział mi: „nic nie widzę”. Nie zostaliśmy na szczycie nawet sekundy. To była ucieczka w dół - powiedziała Revol agencji AFP. Schodząc, Mackiewicz trzymał się jej ramienia. - W pewnym momencie nie mógł już oddychać, zdjął osłonę, którą miał na ustach i prawie natychmiast zaczął zamarzać. Jego nos stał się niemal natychmiast biały, podobnie ręce i stopy - mówił Francuzka.

Revol zabezpieczyła Mackiewicza na wysokości ok. 7.300 metrów, a sama zaczęła schodzić dalej.

27 stycznia z bazy pod K2 na ratunek wspinaczom ruszył zespół w składzie: Jarosław Botor, Denis Urubko, Adam Bielecki i Piotr Tomala. Akcja ratunkowa na Nandze także przeszła do historii światowej wspinaczki. Urubko i Bielecki wznieśli się na wyżyny ludzkich możliwości, pokonując nocą, w niezwykle trudnych warunkach, ponad 1000 metrów w pionie i ratując Revol. Do Tomka nie udało się dotrzeć. Jego dramatem żyła cała Polska.

W oficjalnym raporcie z akcji ratunkowej czytamy, że Revol w momencie spotkania ratowników miała odmrożone ręce i lewą stopę. W odpowiedzi na pytania Bieleckiego, stan Mackiewicza określiła jako bardzo ciężki: „odmrożone ręce, nogi, twarz, niezorientowany w czasie i przestrzeni, nie było z nim już żadnego kontaktu, ślepota śnieżna, brak możliwości samodzielnego przemieszczania się. Po tych informacjach i kontakcie radiowym oraz telefonicznym zespół podejmuje decyzję o odstąpieniu od próby dotarcia do Tomasza Mackiewicza i skoncentrowaniu się na ratowaniu zdrowia i życia Elizabeth Revol” - napisano w raporcie.

- Na pewno był fascynującym człowiekiem. Pod każdym względem. Wielowymiarowym z niesamowitą wewnętrzną energią, twórczym ogniem – mówiła w wywiadzie dla „DŁ” Anna Solska- Mackiewicz, wdowa po himalaiście. - Jednocześnie potrafił być bardzo spokojny, opanowany. Przede wszystkim był głęboko dobrym człowiekiem. Ale potrafił też być wybuchowy, impulsywny, awanturniczy. Po prostu trudny. Tych jego twarzy było wiele. Miał też świadomość swojej mrocznej strony. Każdy z nas ją ma. A on był bardzo jej świadomy. Tę swoją bestię starał się trzymać w klatce, by nie dać jej ujścia. Był niezwykły.

Pierwotny instynkt

Czapa, Czapkins - to ksywy Tomasza Mackiewicza z racji upodobania do nakryć głowy. Urodził się 13 stycznia 1975 r. w Działoszynie. Jego historia przypomina losy bohatera głośnego ostatnio filmu „Najlepszy” Jerzego Górskiego. Film opowiada, jak narkoman stał się legendą triathlonu. Mackiewicz też zmagał się z uzależnieniem od heroiny. Nałóg dopadł go w wieku 18 lat. Mieszkał wtedy w Częstochowie i wpadł w nieciekawe towarzystwo. Po kolejnych ciągach narkotykowych obiecywał sobie, że już nie wróci do ćpania, ale nałóg był silniejszy. W końcu trafił do ośrodka odwykowego Monaru na Mazurach. Przetrwał detoks, ale kiedy po kilku miesiącach poczuł się lepiej, postanowił wrócić do Częstochowy. I znów się stoczył. Na szczęście znalazł w sobie tyle siły, by wrócić do ośrodka. Po dwuletniej terapii wrócił do żywych.

Jeździł stopem po świecie. W Indiach uczył języka angielskiego trędowate dzieci. Intensywna wspinaczka zafascynowała go w Irlandii, dokąd wyjechał z pierwszą żoną w podróż poślubną, a tak im się spodobało, że zostali w Irlandii kilka lat. Czapkins mówił, że w tamtym okresie miał właściwie wszystko, co mu było potrzebne do szczęścia. O górach wysokich nie myślał. Jak to się więc stało, że kilka lat później jego obsesją stała się Nanga Parbat?

W Irlandii poznał obieżyświata Marka Klonowskiego, który namówił go do wspólnej wyprawy na Mount Logan. Trawers na najwyższy szczyt Kanady (5.959 m) stał się pierwszym wysokogórskim doświadczeniem Tomka. Był rok 2008.

- Spodobało mi się od razu. Cieszyłem się jak dziecko już wtedy, gdy lądowaliśmy na Alasce. Gdy zobaczyłem te przestrzenie, lodowce po horyzont... Jezu, jaki byłem szczęśliwy! A im dalej w góry, tym było lepiej. Okazało się, że człowiek zaczyna odkrywać coś nowego, budzi się w nim jakiś pierwotny instynkt. No i ta samotność. Szwendaliśmy się tam 24 dni, nikogo w tym czasie nie spotkaliśmy. Jakbyśmy byli we dwóch na obcej planecie - opowiadał Mackiewicz.

Za tę wyprawę Mackiewicz i Klonowski dostali podróżniczą nagrodę Kolosy w kategorii Wyczyn. Potem Tomek samotnie wszedł na Khan Tengri (7.010 m). Pierwsza wspólna wyprawa na Nangę w 2010 r. była dla nich upokarzająca. Musieli się szybko wycofać z powodu pogody. Na Nangę wchodzili razem jeszcze trzy razy. Kolejne próby Mackiewicz podejmował już z Francuzką Elisabeth Revol.

- Jego przygody trywialnie nazywałem drapaniem się tam, gdzie go nie swędzi. Szanowałem jego wybory, nigdy nie powiedziałem: nie jedź. Ale też nie wspierałem finansowo jego wypraw - mówi Witold Mackiewicz. - Okres od grudnia do połowy lutego był dla mnie przeważnie czasem wzmożonej modlitwy o jego szczęśliwy powrót - dodaje ojciec himalaisty.

Na przekór regułom

Niewiele jest równie ekstremalnych zajęć na tej planecie, co wchodzenie zimą na ośmiotysięcznik. Do Nangi przylgnął przydomek „Killer Mountain”. Zginęło na tym masywie wielu śmiałków. Gdy swoje stopy postawili tam Tomasz Mackiewicz z Markiem Klonowskim, środowisko zawodowych himalaistów nie traktowało ich serio. Ich ubogie zaplecze budziło politowanie. Byli jakby z innego świata. Raz napisali do Artura Hajzera, szefa programu Polski Himalaizmu Zimowego. Poradził im, by najpierw pochodzili zimą po Tatrach, a przygodę z ośmiotysięcznikami zaczęli o każdej porze, tylko nie zimą. Z porad nie skorzystali.

Postanowili atakować Nangę zimą, bo tak było tanio (zezwolenia są kilkadziesiąt razy tańsze niż latem). Poza tym nie ma tłoku, a do podnóża góry łatwo się dostać. Jednocześnie szczyt pozostawał (do 2016 r.) niezdobyty zimą, jako jedyny obok K2. Nastawienie Mackiewicza do eksploracji Himalajów nazywano „punkowym”. Ale kiedy w 2013 r. dotarł na wysokość 7.400 metrów, najwyżej od polskiej ekspedycji z 1997 r. kierowanej przez Andrzeja Zawadę, himalaista samouk zdobył należny mu szacunek.

Jednak sam Mackiewicz nie uważał się za osobę, która porywa się z motyką na słońce. Zanim trafił w Himalaje, miał przecież na koncie m.in. samotne wejście na Khan Tengri. Nie uważał się też za ryzykanta. Podkreślał w wywiadach, że w górach stara się działać bardzo ostrożnie. Bo ma do kogo wracać. Podczas poprzednich wypraw z Elisabeth Revol był blisko szczytu, a mimo to zawracali. - Nie chcieliśmy ryzykować sytuacji, w której nie ma już odwrotu - tłumaczył Mackiewicz.

Tym razem postanowili ruszyć na wierzchołek i nie było im dane wrócić razem. Ekipa ratunkowa nie widziała szans na sprowadzenie Tomasza Mackiewicza, jednak w Polsce nie tracono nadziei, że uda się go uratować. Zawiązała się robocza grupa #TomekMackiewicz43, która podjęła się próby zorganizowania ratunku dla himalaisty. W działania zaangażował się też ojciec wspinacza Witold Mackiewicz. Pojawił się pomysł wysłania wojskowego drona z kamerą termowizyjną, który miał sprawdzić, czy pod szczytem są oznaki życia. Pomocną dłoń wyciągnęło wiele osób, w tym polscy emerytowani generałowie, nawiązano kontakty z przedstawicielami resortów spraw zagranicznych i obrony. Wznowienie akcji okazało się jednak nierealne.

Wolność i dzika natura

Dramat himalaisty poruszył mieszkańców jego rodzinnego Działoszyna. Podczas niedzielnych mszy w tutejszych kościołach wierni modlili się w jego intencji. - Tomka nie znamy osobiście, ale widzieliśmy o nim reportaże w telewizji. To człowiek z ogromną pasją. Liczymy na cud. Oby poprawiły się warunki atmosferyczne i będzie można przywrócić akcję ratunkową - mówili mieszkańcy Działoszyna napotkani przed kościołem św. Marii i Magdaleny.

Nadzieję na uratowanie Tomasza napędzała świadomość jego niesamowitej kondycji. Kiedyś potrafił na dużej wysokości przetrwać sześć dni w jamie śnieżnej. - Co jakiś czas tylko wychylał głowę, żeby zaczerpnąć powietrza. Czekał na okno pogodowe. Był na tyle pragmatyczny, że umiał ocenić ryzyko - opowiada Witold Mackiewicz. - Tomek był niesamowicie wytrzymałym człowiekiem. Jego lekarz mówił, że ma specyficzny metabolizm, mniejsze zapotrzebowanie na wodę, jedzenie. Rzeczy raczej niewytłumaczalne z medycznego punktu widzenia.

Rodzice Tomka wrócili do Działoszyna w 2016 roku. Witold Mackiewicz założył tutaj Uniwersytet III Wieku. Tak naprawdę wielu mieszkańców dopiero za sprawą tragicznej w skutkach wspinaczki na Nangę Parbat uświadomiło sobie, że himalaista pochodzi stąd. Ci, którzy go znali, wspominają go jak najlepiej.

- Jako kolegę z klasy pamiętam go jako wesołego, fajnego chłopaka - mówi Magdalena Klimczak, która wychowała się z nim na jednej ulicy. - Kiedy wyprowadził się do Częstochowy, kontakt trochę się urwał. Jednak często w Działoszynie bywał, odwiedzając swoją babcię.

Przyszły himalaista dorastał w Działoszynie pod opieką dziadków. Pracujący w Częstochowie rodzice przyjeżdżali tutaj raz na kilka dni. W okolicy pola, lasy, rzeka Warta. Tomek miał sporo swobody i spędzał dużo czasu na łonie natury. Trudno oprzeć się myśli, że to właśnie dzieciństwo spędzone w Działoszynie ukształtowało jego osobowość. Wolność, bliskość dzikiej natury - czyż tego samego nie szuka się w wysokich górach? W piątej klasie podstawówki Tomkowi przyszło się przeprowadzić do Częstochowy. Tam zderzył się z zupełnie inną rzeczywistością.

Silniejsze niż heroina

Czapkins nawiązał z Nangą osobistą, można by rzec metafizyczną relację. Wypady w Himalaje opisywał jako rodzaj pozytywnego uzależnienia. Góra była jego świątynią. Nie ukrywał też, że traktuje to jako formę terapii, która chroni go przed powrotem do nałogu narkotykowego. Miał wrażenie, jakby Nanga miała swoją osobowość, wrażliwość.

- Kiedy siedzę wysoko, nie odczuwam żadnego fizycznego dyskomfortu. Dobrze mi tam. I mogę siedzieć długo. Wchodzę wtedy w pewien rodzaj medytacji. Mogę zastanowić się nad wieloma sprawami. Nie chodzi o świadome rozwiązywanie problemów i myślenie, że jak wrócę, to muszę zrobić to i to. To raczej taka obserwacja przewijających się w głowie tematów i historii. Patrzenie na wszystko z boku. Bardzo ciekawy stan, trudny do opisania - opowiadał himalaista z Działoszyna.

I jeszcze jedna wypowiedź: - To jest właśnie ten paradoks, który mnie przyciągnął w góry. Jest strasznie, jesteś zmęczony, wszystko cię boli, ale wewnętrzne poczucie szczęśliwości jest tak potężne... Można powiedzieć, że silniejsze niż heroina. Jakby jakieś światło budziło się w człowieku.

Witold Mackiewicz: - Czy ma dla mnie znaczenie, że mój syn stanął na szczycie Nangi? Bardziej chyba dla niego samego, niż dla mnie. Choć z drugiej strony sam mawiał, że w jego przypadku nie szczyt jest celem, lecz celem jest droga na szczyt.

Rok po dramatycznych wydarzeniach na szczycie ukazała się książka „Czapkins. Historia Tomka Mackiewicza”. Jej autorem jest Dominik Szczepański, który poznał wspinacza z Działoszyna w 2013 roku, po jego trzeciej wyprawie na Nanga Parbat.

- W Tomku fascynowało mnie to czego nie widziałem w wielu polskich podróżnikach i wspinaczach, czyli głębokiej refleksji nad tym co się robi. Wydawać się mogło, że Tomek zrobił coś z niczego. Jeśli jednak ktoś wgłębi się w jego historię to widzi, że były to lata ciężkiej pracy – podkreśla Dominik Szczepański.

Wypowiedzi Tomasza Mackiewicza pochodzą z wywiadów udzielonych „Gazecie Krakowskiej” i TVP Katowice.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Niedźwiedź szuka pożywienia w koszu na odpadki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Pięć lat temu Tomasz Mackiewicz zdobył szczyt Nanga Parbat. Na ukochanej górze w Himalajach został już na zawsze... - Pajęczno Nasze Miasto

Wróć na leczyca.naszemiasto.pl Nasze Miasto